piątek, 19 listopada 2010

Podobno do wszytkiego da się przyzwyczaić

Polacy na amerykańskim helipadzie.
Mieszkam bardzo blisko helipadu, czyli lądowiska dla śmigłowców. Gdy startują lub lądują jest na tyle głośno, że nie ma mowy o rozmowie przez telefon. Dobrze, że mam twardy sen. Myślałam, że moja bichata (czyli budynek, w którym mam wydzielony z desek pokój) jest najbliżej tego miejsca. Myliłam się. Przy samej płycie, na której lądują śmigłowce stoi jeden kamp. Mieszka w nim dwóch żołnierzy z Opola, zajmują się rozładunkiem i załadunkiem. - Najgorzej było na samym początku, potem człowiek się przyzwyczaja - mówią zgodnie.
Ruch śmigieł wywołuje tak duży podmuch, że potrafi podnieść hummera. - Trzeba dobrze się zaprzeć - radzą opolanie. - A potem do pracy.
Tu liczy się każdy milimetr. Nie można przecież uszkodzić wózkiem widłowym śmigłowca. Najtrudniej jest w nocy. Baza jest zaciemniona i tylko dzięki niewielkim świetlnym sygnałom obsługi maszyny można bezpiecznie wyjąć ładunek.
"Uroku" tej miejscówce dodają kontrolowane detonacje. Wtedy cały kamp zaczyna się bujać. Wychodzi na to, że mieszkam w całkiem cichej i wygodnej części bazy.

1 komentarz:

  1. To fakt, człowiek do różnych rzeczy się przyzwyczai. Jeszcze dużo niespodzianek na Ciebie tam czeka:)Tak już tam jest, ale to przygoda życia!

    OdpowiedzUsuń