poniedziałek, 29 listopada 2010

Najemnicy, żołnierze czy bohaterowie?

Jedni mówią po co nam ta misja. Drudzy, że nie stać nas na Afganistan. Trzeci, że dzięki niej żołnierze zdobywają doświadczenie...ja wiem jedno - chłopaki tu na miejscu odwalają kawał dobrej roboty.

O patrolach nie dużo się mówi, do kraju dochodzą tylko sygnały o zabitych i rannych. Mało kto zastanawia się jak wygląda dzień z życia żołnierza z grupy bojowej. Wyjazdy poza bazę, które są codziennie, to kilka, a nawet kilkadziesiąt godzin na nogach. Zmęczenie, stres i koncentracja, aby nie stracić kolegi i własnego życia.
Znacznie częściej padają jednak słowa najemnicy, przecież sami chcieli, po kasę pojechali... Żaden z chłopaków nie wypiera się, że był to argument, ale ważne były też inne, jak doświadczenie, kariera zawodowa, adrenalina.
Czy nie każdy z nas cywilów tego samego oczekuje od pracy? A jeżeli to nie przekonuje zakompleksionych rodaków, to może warto zmienić zawód i przyjechać do Afganistanu. Będzie okazja do zarobienia pieniędzy i posmakowanie tego "lekkiego" kawałka chleba.

ps. 2 i 3 zdj. Adam Roik z Combat Camera.

niedziela, 28 listopada 2010

Matematyka jest wszędzie

Podobnie jak w Polce wojsko przyciąga spojrzenia, zwłaszcza wśród najmłodszych.
W szkole w afgańskiej wiosce, którą niedawno odwiedziłam, uczniami są wyłącznie chłopcy, nauczycielami - mężczyźni. Wchodząc na plac od razu w oczy rzuca się spora ilość rowerów i ławek, przy których uczą się młodsze dzieci. Starsi mają do dyspozycji dwa, małe pomieszczenia w niewielkim budynku.

Ze względu na brak szkolnych budynków wakacje są w zimie.
Można byłoby się spodziewać, że jeżeli warunki są tak złe, a klasy przepełnione to poziom nauczania będzie równie niski co standard szkoły. Nic z tych rzeczy. Okazało się, że jeden z nauczycieli na zapomnianej przez świat wiosce mówi po angielsku. Wprawdzie popełniał błędy, ale swobodnie rozmawiał z żołnierzami. Gdy wojskowy podszedł do tablicy i z głowy wymyślił zadanie z matematyki, wskazany przez profesora uczeń nie miał najmniejszego problemu z jego rozwiązaniem.
Niestety humaniści, matematyka jest wszędzie, nawet w lepiance niedaleko Ghazni.

Nie wiem czy bym rozwiązał to zadanie - mówił z uśmiechem jeden z wojskowych.

piątek, 26 listopada 2010

Ghazni w obiektywie

Kochany NFZ

Z trzech żarówek samochodowych działa tylko jedna.
Osoby, które narzekają na naszą służbę zdrowia powinny zobaczyć szpital w Afganistanie. Warunki sanitarne poniżej normy - to bardzo delikatnie powiedziane. Odrapane ściany, brak kanalizacji, a więc toalety są na zewnątrz. Woda wprawdzie jest, ale nie ma odpływu, więc pod kranami podstawione są miski. W lampach, które są w salach zabiegowych czy operacyjnych - samochodowe żarówki, a stół na którym leży pacjent jest przykryty brudną folią, a pod nią masa kurzu. Do tego dochodzą braki w personelu i brak pieniędzy na szkolenia dla przyszłego. A więc ten nasz NFZ nie jest taki zły, jak widać zawsze może być gorzej.

Sterylizatory narzędzi nie wróżą dobrego samopoczucia po zabiegu.

Dzieci i prezenty

Afganistan na pewno będzie kojarzył mi się z dziećmi, a raczej całą masą maluchów. Dziś po raz pierwszy byłam w Ghazni. Wydawałoby się niewielkim miasteczku, jednak mieszka w nim blisko 150 tysięcy osób. Na niezbyt zatłoczonych ulicach, gdy tylko wysiadaliśmy z samochodów, pojawiały się tłumy gapiów.  Najwięcej było dzieci. Otaczały nas z wszystkich stron, wysuwały rączki i prosiły o cokolwiek. Gdy tylko, któryś z wojskowych dawał długopisy, lizaki czy kolorowe bransoletki pojawiały się kolejne maluchy. Dla naszego bezpieczeństwa, ale także małych Afgańczyków żołnierze robili to tylko w wyznaczonych rejonach. - Potrafią się bić nawet o najdrobniejsze rzeczy – mówi jeden z żołnierzy. 
Dzieci są także bardzo sprytne. Byłam świadkiem jak trójka afgańskich chłopców dostała kolorowe opaski na rękę. Jeden z nich zamiast jednej otrzymał trzy. Od razu schował nadmiar do kieszeni, wszystkim pokazywał, że ma jedną i chciał kolejną. Proszą o wszystko i nie mają umiaru. Zabierają nawet gazety, których i tak nie potrafią przeczytać.

Dzieci bardzo często wałęsają się po ulicach bez opieki dorosłych. Młodszymi opiekują się starsze. Ledwo trzymając je na rękach podchodzą do żołnierzy. Należy na nie uważać. W Afganistanie nawet dzieci mogą być niebezpieczne. Mali chłopcy z najbiedniejszych plemion obrzucają wozy i żołnierzy kamieniami. Dla nich to oznaka odwagi, dla nas spora szansa urazu.
Afganistan, co może zaskoczyć, jest pełen intensywnych barw. Kolorowe są ciężarówki, czy sklepiki z migającymi neonami. Podobnie z ubraniami, zwłaszcza wśród najmłodszych. Dominuje róż i niebieski. Dziewczynki mają sukienki pełne cekinów. Szkoda tylko, że ich życie nie jest tak kolorowe jak ich ubrania.


czwartek, 25 listopada 2010

Wieczór pod gwiazdami

Na misji trzeba liczyć się ze wszystkim. Plany można zostawić w kraju. Za to zawsze należy mieć przy sobie margines czasu i cierpliwości, bo w ciągu kilkunastu minut wszystko może się zmienić.
Patrol miał wyjechać około południa, potem popołudniu, w końcu wieczorem opuściliśmy bazę. Około godziny 17 zaczęło robić się zimno, jeszcze gorzej było później. Żołnierze jednak cały czas byli w pełnej gotowości. Moja kamizelka, która po kilku godzinach zaczęła ciążyć, jest o wiele lżejsza od wojskowej, gdzie jest dodatkowe wyposażenie. Do wszystkiego należy doliczyć broń. Jednak nikt nie narzekał. Wręcz przeciwnie podgrzewali temperaturę opowieściami i żartami. - Jesteśmy tu jak jedna wielka rodzina - mówili żołnierze z jednostki ze Świętoszowa.
Ostatecznie mój pierwszy wyjazd zakończył się dwa kilometry od bramy bazy. No cóż ... margines się przydaje. Może w chłodzie, ale za to pod gwiaździstym niebem spędziłam czas z fajną i dość wielką familią.

wtorek, 23 listopada 2010

Szaleństwo czy pasja?

Gdy powiedziałam, że planuję wyjazd poza bazę cześć żołnierzy zareagowała wielkimi zdziwionymi oczami. - Poważnie chcesz jechać, ale po co... - pytali. Mnie z kolei zaskoczyła ich reakcja. Przecież m.in. po to tu przyjechałam - pokazać jak najwięcej tego co dzieje się na misji. Nie tylko życie w bazie, ale także poza nią.
Chłopaków, którzy codziennie jeżdżą na patrole nikt o to nie pyta. Taką mają pracę, ja też. 

Pytanie po co jadę pojawiało się bardzo często zanim jeszcze wsiadałam do wojskowego samolotu. Gdy ktoś dowiedział się, że w sporej części sama pokryłam koszty związane z pobytem w Afganistanie spoglądał jak na wariata. A dla mnie to praca połączona z pasją poznawania ludzi...żołnierzy, miejscowych. Pobyt tu to dla młodego dziennikarza spore doświadczenie i satysfakcja.
A może prawdziwa pasja ma wiele wspólnego z szaleństwem...

poniedziałek, 22 listopada 2010

Śmigła robią wrażenie




Come to my shop

U Afgańczyków można także kupić krzyże i obrazy Ostatniej Wieczerzy.
Afganistan co chwilę mnie zaskakuje. Gdy wczoraj poszłam na "hadżi" kazano mi owinąć głowę chustą. - Tutejsi kupcy przyzwyczaili się do inaczej wyglądających kobiet, nie musisz - mówili inni wojskowi.
Z niepewnością jak zareagują, zaczęłam mijać stragany. Chłopaki miały racje. Nikt się nie oburzył na mój widok. Wręcz przeciwnie, zapraszali do sklepu i proponowali towar. A jest w czym wybierać. Bardzo dużo rzeczy jest wykonanych z tutejszego kamienia. Podobno można go dostać tylko w Afganistanie i Ameryce Południowej. W Ghazni płaci się za to grosze. Podobnie jak za pozostałe towary. Przykładowo za chustę, po krótkim targowaniu dwa dolary, a za wisiorek siedem. Na "hadżi" jest wiele rzeczy, które sprowadzane są z Chin i równie dobrze można je dostać na polskim bazarze. Jednak kupcy uparcie utrzymują, że to oryginalne afgańskie skarby.

Gdy wejdzie się do sklepu od razu chcą ubijać interes.
Zaskoczyła mnie otwartość ludzi. Chętnie ze mną rozmawiali, a jeden z Afgańczyków nalegał, abym zrobiła sobie zdjęcie z jego synem. Oczywiście pięciolatek był przerażony, ale dzieci zawsze w moim towarzystwie tak reagują. Nikt nie miał też nic przeciwko, że ich fotografowałam. Ciekawa jestem czy tak samo będzie poza bazą...

niedziela, 21 listopada 2010

Na straganie w dzień targowy

 
Wystarczy spojrzeć na towar, a miejscowi kupcy od razu chcą się targować


Pięcioletniego Afgańczyka mało interesował rodzinny interes. Miał frytki.

Na hadżi można kupić biżuterię, dywany, stare wazony, ale i gry komputerowe.
Ten Afgańczyk zarabia nie tylko na handlu, za zdjęcie trzeba zapłacić dwa dolary.

Niech pani zrobi zdjęcie

Afgańczycy w zupełnie odmienny od nas sposób okazują męską przyjaźń.
Jako kobieta w bazie jestem atrakcją, zwłaszcza dla miejscowych. Mimo, że mam krótkie włosy, chodzę ubrana jak chłopak, zawsze długo mi się przyglądają. Początkowo mnie to peszyło - mówię poważnie - ale teraz już się do tego przyzwyczaiłam. Do wczoraj wszyscy trzymali dystans. Patrzyli, uśmiechali się, ale nic nie mówili. Tym bardziej zaskoczyło mnie gdy poprosili, abym zrobiła im zdjęcie.

Funkcjonariusz afgańskiej policji.
Afgańczycy lubią pozować. Gdy tylko zobaczą, że trzymasz aparat odrywają się od zajęć, rozmowy i kierują wzrok w stronę obiektywu. Jeden z policjantów gdy zaczęłam robić zdjęcia, zaczął krzyczeć do kolegów, aby ci się odsunęli, a ja mogłam spokojnie robić swoje. Chłopaki od naciskania mogą tylko pozazdrościć warunków pracy.

Idzie zima

Ostatnio, podczas rozmowy przy kawie o rzetelności dziennikarskiej, dowiedziałam się, że idzie zima. Ta informacja specjalnie mnie nie zaskoczyła, zwłaszcza, że tu odczuwa się to z dnia na dzień. Jeszcze w Bagram, czyli tydzień temu, w ciągu dnia wystarczył krótki rękawek, dziś dwie bluzy i polar. Noce są jeszcze zimniejsze. Woda w butelkach, które stoją na zewnątrz zamarzła.
Przed wyjazdem od wielu słyszałam, że ja to mam dobrze, że jadę w ciepłe kraje, a u nas zima. - Na pewno się opalisz – mówili. No niestety z brązowej skóry nici. Aha palm też nie znalazłam.

sobota, 20 listopada 2010

Najlepszy jest materiał z rana

Większość przyszłych policjantów pochodzi z prowincji Ghazni. .
Pobudka o 5.00 rano, czyli polskiej 1.30. Nie było łatwo, bo nadal nie przestawiłam się na tutejszy czas. Gdy poszłam umyć zęby do budynku na przeciwko (i tak jestem szczęściarą, że mam blisko) wydawało mi się, że jest ciepło. Zabrałam tylko polar i bluzę, zostawiłam rękawiczki, w międzyczasie zbiłam żarówkę w latarce - to inna historia, i poszłam. Po 10 minutach okazało się, że jest w okolicach zera, albo nawet poniżej.

Po porannej zaprawie oraz wywieszeniu afgańskiej flagi nauka czytania i pisania.
Przed wejściem na teren, gdzie szkolą się przyszli, afgańscy policjanci, musiałam zdjąć chustę z szyi  i owinąć nią głowę, nie poprawiło to mojej sytuacji. Jednak najważniejszy jest materiał, nie mogłam przecież pójść po kurtkę.
A więc trzęsąc się z zimna zaczęłam robić zdjęcia. Co zrozumiałe, dla Afgańczyków byłam sporą atrakcją. Cały czas ktoś mi się przyglądał, jednak gdy chciałam zrobić zdjęcie odwracał wzrok. I tu pojawił się problem, najpierw coś zaczęło dziać się z lampą błyskową, a gdy zrobiło się jasno, padły baterie. Podobno gdy jest zimno szybciej się wyczerpują. Szkoda, że nie wiedziałam tego wcześniej...podobnie jak o rękawiczkach i kurtce. No cóż człowiek uczy się przez całe życie.
A oto co udało mi się zrobić.
Absolwenta policyjnej szkoły w Kabulu kursanci zapamiętają na długie lata.

piątek, 19 listopada 2010

Podobno do wszytkiego da się przyzwyczaić

Polacy na amerykańskim helipadzie.
Mieszkam bardzo blisko helipadu, czyli lądowiska dla śmigłowców. Gdy startują lub lądują jest na tyle głośno, że nie ma mowy o rozmowie przez telefon. Dobrze, że mam twardy sen. Myślałam, że moja bichata (czyli budynek, w którym mam wydzielony z desek pokój) jest najbliżej tego miejsca. Myliłam się. Przy samej płycie, na której lądują śmigłowce stoi jeden kamp. Mieszka w nim dwóch żołnierzy z Opola, zajmują się rozładunkiem i załadunkiem. - Najgorzej było na samym początku, potem człowiek się przyzwyczaja - mówią zgodnie.
Ruch śmigieł wywołuje tak duży podmuch, że potrafi podnieść hummera. - Trzeba dobrze się zaprzeć - radzą opolanie. - A potem do pracy.
Tu liczy się każdy milimetr. Nie można przecież uszkodzić wózkiem widłowym śmigłowca. Najtrudniej jest w nocy. Baza jest zaciemniona i tylko dzięki niewielkim świetlnym sygnałom obsługi maszyny można bezpiecznie wyjąć ładunek.
"Uroku" tej miejscówce dodają kontrolowane detonacje. Wtedy cały kamp zaczyna się bujać. Wychodzi na to, że mieszkam w całkiem cichej i wygodnej części bazy.

czwartek, 18 listopada 2010

Królową po Ghazni

Samochód był myty tego samego dnia co przyjechałam. Jak widzicie pyłu jest sporo.
Gdy tylko przyjechałam do bazy obok ludzi z wydziału prasowego pojawili się logistycy. To bardzo miłe z ich strony. Dziś także dzięki ich uprzejmości mogłam zobaczyć bazę. I to nie byle jakim samochodem, tylko Królową Ghazni.

Długa droga do celu

Czekając na śmigłowiec...Sharana.
Jestem w Ghazni. Jednak zanim dotarłam do bazy czekał mnie pierwszy lot CASĄ i śmigłowcem. Jeszcze w Bagram nasłuchałam się, że może być ciężko. - Weź sobie papierową torbę i nie jedz za dużo - mówili wojskowi.
Baza Bagram otoczona jest górami, dlatego samolot przy starcie musi bardzo szybko podnieść się do góry. W hełmie i kamizelce przerażona zajęłam miejsce. Okazało się, że nie było źle. Fakt mocno szarpnęło, ale dało się wytrzymać. Było warto. Widoki niesamowite. Góry mają piaskowo - rdzawy kolor, robią wrażenie. W pobliżu Sharany było widać małe wioski, otoczone płotem i drogę, po której jechały lokalne samochody. Sama baza jest mniejsza od Bagram, za to jest znacznie więcej przestrzeni. Tam czekała mnie przesiadka na śmigłowiec.
Teraz już wiem, że zatyczki do uszu to podstawa - ogromny hałas i gorący podmuch powietrza. Oczywiście bez tumanów kurzu i pyłu się nie obeszło. Lot śmigłowcem porównując z samolotem jest znacznie wygodniejszy.
Po kilkudziesięciu minutach, widząc tylko bagaże dotarłam do celu. Potrzebowałam na to pięciu dni, ale w końcu jestem.

środa, 17 listopada 2010

Bagram - afgańska Ameryka

Centrum bazy wygląda jak centrum niewielkiego miasta.
W Bagram nie tylko ja, ale zwłaszcza Amerykanie mogą poczuć się jak w domu.  Jest Kalifornia, Nevada i inne stany - tak oznaczane są kolejne strefy gdzie są kampy USA Army. Baza to sporej wielkości miasto. Jest filia uniwersytetu, przystanki z charakterystycznymi amerykańskimi autobusami, a jeśli zaparkuje się samochód w niedozwolonym miejscu zostanie on odholowany. Są sklepy, kawiarnia, w której można zamówić latte i punkt, gdzie wykupuje się kody dostępu do internetu. Jak przystało na amerykańskie miasto nie może zabraknąć miejsc gdzie można zjeść hamburgery.

Kosz i jogging to główne sporty uprawiane przez Amerykanów w bazie.
Spora grupa Amerykanów uprawia jogging. Codziennie rano dla nich zamykana jest główna ulica bazy. Mogą także skorzystać z boiska do koszykówki, czy siłowni. Gdyby po deptaku nie chodzili ludzie w mundurach, a na drodze nie mijałyby się hummery, to Bagram byłoby zwykłym amerykańskim miastem na afgańskiej ziemi.

Człowiek, który wyciera stoliki

Sprzedawca dywanów na bazarze w Bagram.
Gdy po raz pierwszy byłam na DIFAC -u, czyli stołówce, od razu moją uwagę przykuł jeden mężczyzna. Kraciaste spodnie, biały fartuch i biała czapka, na brodzie siatka zaczepiona o uszy, a w rękach ścierka i tacka. To Afgańczyk, który pracuje na stołówce, wyciera tam stoliki. Nikt na niego nie zwraca uwagi. Jakby w ogóle go nie było. Chodzi powoli między jedzącymi żołnierzami. Jak tylko ktoś wstaje, podchodzi, zbiera okruszki i wyciera stolik. Jest niewysoki. Ma kamienną twarz, nawet gdy się do niego uśmiecham, nie odwzajemnia gestu. I te oczy...dumne, ale chyba i smutne.
Zaczęłam się zastanawiać kim jest człowiek, który wyciera mój stolik? Gdzie mieszka? Czy ma rodzinę? Czym zajmował się wcześniej? Przecież on jest u siebie, my jesteśmy tu tylko "gośćmi".
- Nigdy tak o nich nie myślałem, oni po prostu są - przyznał mi się jeden z żołnierzy.
Zwrócił mi także uwagę, że Afgańczycy wykonują najgorsze prace w bazie. Przykładowo to oni sprzątają toalety. Ze względów bezpieczeństwa nie mogą być zatrudnieni na niektórych stanowiskach. Nawet chyba się cieszą, że mogą pracować i zarabiać. Mimo, tego niesmak pozostał...
Z tego co zdążyłam zaobserwować to bardzo mili ludzie. Większość z Afgańczyków pracujących w bazie dobrze mówi po angielsku. Często się uśmiechają i zawsze patrzą bardzo głęboko w oczy. Gdy widziałam ich po pracy jak rozmawiają, śmieją się poczułam, że miło być ich gościem.
(Niestety nie mogłam zrobić zdjęcia Afgańczyka, który tak mnie zaciekawił, ponieważ na stołówkę nie można wnosić aparatów.)

wtorek, 16 listopada 2010

Na prośbę Anity

Widok z bazy na afgańskie góry większe wrażenia robi na żywo. 
Dziś moja redakcyjna koleżanka poprosiła, abym opisała jak wygląda Afganistan. Będzie to trochę trudne, bo nadal jestem w bazie Bagram. A tu nie widać burek, nie czuć zapachów, za to podobnie jak wszędzie jest masa kurzu i pyłu. Ma się go w nosie, uszach i ustach, ale człowiek się przyzwyczaja.
Odkąd przyjechałam mamy piękną, słoneczną pogodę. Z każdej strony widać góry, ale zupełnie inne, niż u nas. Są bardzo wyraźne, można zobaczyć wszystkie kolejne wzniesienia, a na szczytach - śnieg.W dzień jest ciepło, ale nocami...brrr - 4 stopnie, a więc śpiwór i grzejnik. Najgorzej jest gdy idzie się pod prysznic, nie jest daleko od mojego kampu, ale zawsze.
W bazie stacjonują nie tylko żołnierze, ale niezliczona ilość ptaków. Ich świergot za pierwszym razem przerażał. Od razu przypomniał mi się horror Hitchcocka. Co dziwne w dzień ich nie widać, ani nie słychać, za to wieczorami...robią wrażenie.
Podobnie jak Afgańczycy, ale to już w następnym poście.

Udało się

Wprawdzie na trybunie boiska do siatkówki, a nie w kafejce internetowej, ale wrzucam zdjęcia i wysyłam materiały.
Cztery dni, liczne wiązanki, ale w końcu...udało się. Najpierw ponownie pomogli piloci, potem ludzie z łączności.
Mam nadzieję, że limit pecha na pobyt w Afganistanie już wykorzystałam.
p.s. zdj. Marcin Ogdowski

Walka - dzień trzeci

Pierwszego dnia pobytu okazało się, że na komputery w kafejce internetowej nie ma możliwościowi przerzucania czegokolwiek z pendriva, czy kart. Zdjęcia, dźwięk do radia muszą poczekać. Razem z dziennikarzem Interii postanowiliśmy się nie poddawać. Następnego dnia spróbowaliśmy kupić płyty. W sklepie, były tylko pakowane po 500 sztuk, na tutejszym bazarze żadnych. Zaczęłam szukać pomocy u dowódcy bazy. Efektu brak, płyt nie ma. Nie było także możliwości skorzystania z komputerów szefostwa, bo mają je zablokowane.
Około 21.00 lokalnego czasu pojawiło się światełko w tunelu - załoga CASY. Jeden z pilotów zaproponował swój komputer z dostępem do internetu. Radość jednak nie trwała długo. Sieć była tak obciążona, że potrzebowaliśmy kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt minut na jedno zdjęcie, czy materiał do radia. Nie udało się przesłać wszystkiego.
Dziś spróbowałam z samego rana. I  tu czekała mnie niespodzianka . Padł word (nie mam pojęcia dlaczego) i internet, chłopakom skończył się wykupiony czas dostępu. Z drugim problemem sobie poradziliśmy, a raczej dali radę piloci. Kody i dostęp jest, ale z niewyjaśnionych przyczyn sieci brak. - Czasem tak jest nawet przez kilka dni - dodają wojskowi, a więc cierpliwie czekam.

poniedziałek, 15 listopada 2010

Wojsko uczy cierpliwości

Te słowa bombardują mnie codziennie odkąd jestem w Afganistanie. Tu czas płynie zupełnie inaczej, nawet w bazie wojskowej. Trzeba uzbroić się w cierpliwość, a na głowie mieć hełm, aby nie uszkodzić sobie głowy waląc nią w mur.
Jak się domyślacie technika nadal wygrywa. Ostatni pomysł z zamieszczeniem tekstów i zdjęć okazał się niewypałem. Mam jeszcze jedną tajną broń, ale wolę, nauczona wcześniejszym doświadczeniem, nie zapeszać.

niedziela, 14 listopada 2010

Z techniką nie wygrasz

Po przylocie zmęczona, ale pełna zapału od razu postanowiłam zabrać się do pracy. Wszystko układało się po mojej myśli, a kolejne tematy pojawiały się w głowie. Czekając na spotkania z żołnierzami, przygotowałam wpisy na blogu. Gdy chciałam je zamieścić, okazało się, że przenoszenie plików czy zdjęć na sprzęt w kafejce internetowej jest niemożliwe - technika wzięła górę.
Dziś miało być inaczej. Udało mi się znaleźć wojskowych, którzy zaproponowali, abym skorzystała z ich prywatnych komputerów. Niestety sieć w bazie jest słaba, a wieczorami nie ma mowy o wysyłaniu czegokolwiek ponieważ jest zbyt obciążona. 2:0 dla techniki.
Podobno do trzech razy sztuka.

sobota, 13 listopada 2010

Prawie jak w domu

Dzięki znakom, których w Bagram jest masa, ciężko się zgubić.
Od kilku lat  mieszkam w Opolu, jednak pochodzę z dwudziestotysięcznego Bierunia, w województwie śląskim. Obecnie jestem w bazie, która liczy kilkanaście tysięcy osób, czyli prawie jak w domu. Są sklepy, w których można dostać wszystko, począwszy od gazet, przez słodycze, koce, po deskę do prasowania i odkurzacz. Jest tu również istny magiel kulturowy i bardzo przyjaźni ludzie. Dziś jeszcze odpoczynek, ale jutro zabieram się ostro do pracy.
Póki co jest piękna pogoda, niestety są problemy z wrzucaniem zdjęć więc musicie uwierzyć mi na słowo.

Nie krakać

Droga w bazie Bagram.
W wojsku jest niepisana zasada, że lepiej za dużo nie mówić i nie wywoływać wilka z lasu. Ja złamałam ją jeszcze przed wylotem.
Zacznę od początku. Rano oczywiście zaspałam. Zdążyłam jednak posprawdzać, czy mam ze sobą najpotrzebniejsze rzeczy, no i w drogę. Na lotnisku okazało się, że mimo przerażającego mnie bagażu pod względem ciężaru, mieszczę się w przewidzianej dla mnie normie. Zdałam duży plecak, a przy sobie zostawiłam małą torbę i sprzęt.
Do tego momentu wszystko szło jak po maśle, ale zaczęłam krakać. Opowieści o jedenastogodzinnym czekaniu na lotnisku w Dublinie zrobiły swoje. Tym razem skończyło się na pięciu.
Jak poradził zaprzyjaźniony żołnierz, w podręcznym bagażu miałam ręcznik i kilka rzeczy na zmianę. Tak na wszelki wypadek. I znów...za dużo powiedziałam. Okazało się, że część bagaży zostaje w Polsce, w Afganistanie możemy się ich spodziewać w poniedziałek. Co oczywiste, wśród kilkunastu plecaków znalazł się i mój, na dodatek nie podpisany. Z pomocą i taśmą przyszli wojskowi. Oklejony z większością rzeczy został we Wrocławiu, przynajmniej tak myślałam do momentu przylotu do Afganistanu.
Pierwszy lot wojskowym samolotem to niezapomniane przeżycie. Z nadmiarem tobołków, musiałam wziąć ze sobą część kosmetyków i śpiwór, poleciałam. W Herculesie swoją osobą dostarczyłam żołnierzom sporo rozrywki. Jaki mieli ubaw, gdy widzieli moją minę przy każdej turbulencji. A ja cieszyłam się, że nie jadłam tego dnia obiadu. Pod koniec lotu zaczęłam się przyzwyczajać i w sumie nie było tak źle. Trochę głodna, ale szczęśliwa i cała dotarłam do Afganistanu. Radość była jeszcze większa, gdy zobaczyłam oklejony żółtą taśma plecak z nazwiskiem Pilor. A jednak się zmieścił.
Nie jestem przesądna, ale postanowiłam nie wywoływać więcej wilka z lasu.